Pisarz, istniejący dotąd w postaci biogramu w słowniku historii literatury, zmienia się w kogoś konkretnego. Znanego w pewnym sensie, a czasem nawet bliskiego na swój sposób, ten szczególny sposób, który kreuje sztuka jako forma komunikacji. W hierarchii lekturowych przeżyć to doświadczenie sytuuje się chyba najwyżej. I najbliżej mu do realnego spotkania. Podobnie zresztą można „przyswoić sobie” muzykę, miejsce i oczywiście człowieka, co o dziwo zdarza się najczęściej. Literackie spotkania są rzadsze. Niekiedy odczuwamy pewien potencjał, odsuwając kontakt z rozmaitych powodów: obawy przed wysiłkiem wewnętrznym, jakim bywa przyłożenie do świata napisanego własnego wewnętrznego świata, w oczekiwaniu na jakąś mityczną „wolną chwilę” idealnego skupienia lub dlatego, że „mamy już kogoś”, a literackie miłości są zaborcze, zupełnie jak realne. I podobnie jak realne są uczuciami „na zawsze”, ale jedynie jako element naszego doświadczenia. Trudno w nich zachować wieloletnią temperaturę, uwagę, wymianę. Dzielą życie na epoki.
Do Iwaszkiewicza przyszedłem od Tołstoja. Wydaje mi się to ważne. Tołstoj jest pisarzem, którego miejsca w literackiej hierarchii nikt nie kwestionuje, mistrzem jednakowo uznawanym przez tych, którzy piszą, jak i przez tych, którzy czytają. (Ale też „boskość” Rosjanina przyjmowana jest na wiarę, co skrywa jego prawdziwe wartości). Iwaszkiewicz był wówczas pisarzem wyklętym, traktowanym jak relikt przeszłości. Przez politycznych inkwizytorów obarczanym winami powojennego środowiska literackiego. Przez swych braci mniejszych zaanektowanym jako prezes „iwaszkiewiczowskiego ZLP”. Najczęściej odnoszono się doń z ironią lub pogardą. Jeśli chwalono, to jak starszego pana, któremu stawia się imieninowy tort, wygłaszając równie słodką mowę. Zarówno pochwały, jak i przygany były ideową deklaracją mówiących, więc pozostawiały wrażenie, że w gruncie rzeczy chodzi w nich o coś innego.
A przecież Iwaszkiewicza z Tołstojem łączy bardzo wiele. Począwszy może od rzeczy najmniej oczywistej: stylu. A styl to – wiadomo – człowiek. Każdy z nich był indywidualnością, w ich stylu brzmiał własny głos, lecz w gruncie rzeczy obaj byli przeciętnymi „stylistami”. Samokrytycznie przyznawali zresztą, że piszą źle, niechlujnie, szybko. Tołstoj przepisywał, Iwaszkiewicz nie, ale i po wielokrotnym przepisaniu autor Wojny i pokoju w obrębie akapitów pozostawiał jeszcze powtórzone słowa. Iwaszkiewiczowi, według skrupulatnych obliczeń życzliwych, na jednej stronie zdarzało się użyć tego samego słowa kilkanaście razy. Siłą ich stylu nie było więc to, co zazwyczaj kojarzymy ze stylistycznymi walorami literatury. Tą siłą jest naturalność. Coś, czego nie można wypracować, co posiada się „z natury”, a wytłumaczyć to można jedynie sięgając do sfery, z którą związane jest to słowo.
Dymitr Mereżkowski pisał: popatrzcie jak leżą kamienie nad potokiem. Taki jest styl Tołstoja, tak leżą zapisane przez niego słowa. A teraz dla odmiany wyobraźcie sobie kamień z kamieniem związany drutem… Iwaszkiewicz nie wiązał słów, było w nich coś, co nadaje im rytm słów człowieka – intonacja, puls, oddech. Może coś jeszcze, co sprawia wrażenie, że są one skierowane do kogoś: wyimaginowany odbiorca, którym w chwilach szczęśliwych udaje się być iwaszkiewiczowskiemu czytelnikowi. Są zaprzeczeniem sytuacji komunikacyjnej ujętej przez Tadeusza Różewicza w lapidarnym zdaniu: „byle kto, mówi byle co, do byle kogo”. Sytuacji, która – choć przypisana kulturze masowej – obejmuje przecież i literaturę.
Pisarz ze Stawiska, który w swym długim życiu niczego nie wymyślił (tu też spotyka się z Tołstojem), nie wynalazł także poetyki wyznania. Jest ona jednak najbliższą mu formą – jego formą. Fabuła, opis, dialog – podporządkowane są wyznaniu. Ono nadaje dziełu Iwaszkiewicza właściwy mu sens i temperaturę, angażując czytelnika w coś ważnego w pozaliterackim wymiarze, sprawiając, że znajomość z nim nie jest znajomością wyłącznie literacką, jak powiedziałby ksiądz Pirożyński: „moralnie obojętną”.
Kierował nim imperatyw, by ująć w słowa fenomen własnego życia. W słowa artystycznie lepsze lub gorsze, najpierw dziecinne, później młodzieńcze, dojrzałe i starcze. W tym sensie wszystko co napisał traktować można jako wielką narrację autobiograficzną. Sam lubił mówić, że pisze poezję, zachwycając się koncepcją podziału dzieła na poezję wierszem, poezję prozą, poezję eseju, dramatu, dziennika, felietonu. (Dodajmy nie do końca ogarnioną w przypadku tego pisarza poezję listu). Z równą trafnością można powiedzieć, że była ona rozpisanym na wiele gatunków literackich dziennikiem. Sprawia to, że dzieło Iwaszkiewicza układa się w całość, którą spaja osobowość autora.
Sięgnijmy znowu do natury. Jest jak las, składający się z rozmaitych gatunków żywych organizmów, które – choć istnieje między nimi pewna hierarchia – zyskują szczególny sens w tym jednym wspólnym układzie. Dzieło Iwaszkiewicza wymaga stosunku przyrodnika. Trudno ustalić w nim hierarchię inną niż ta dyktowana przez naturę, w myśl której dąb wydaje się ważniejszy niż fiołek czy komar. Sława i chwała ważniejsza niż pisany w szpitalu pożegnalny list do Pawła Hertza, złożony z dwóch zdań: „Kocham Cię, zostań prezesem”, ważniejsza niż któryś z kilkuset felietonów o książkach bądź wierszy – tych opublikowanych przez pisarza, jak i tych, które – czasem kalekie, zawsze zaskakujące – wypływają jeszcze z archiwum Stawiska. Pisząc biografię Iwaszkiewicza miałem to szczęście, że gdy coś czytałem, najczęściej były to słowa, które wyszły spod jego pióra. Były wśród nich oczywiście rzeczy, które mnie poruszały i takie, które pozostawiały obojętnym, po prostu informując o swoim istnieniu. Elementy, których brak zubożyłby „narrację autobiograficzną” i takie, które na pierwszy rzut oka wydawały się mniej istotne lub po prostu niekonieczne. Być może u genezy mojej pracy biografa leżała próba scalenia tych elementów, ostatecznego uświadomienia sobie, w jaki sposób się łączą, jaka jest relacja detalu i całości. Bez owej rozmaitości nie byłoby lasu, który ma to do siebie, że obok kilkusetletnich dębów rosną w nim drzewa kilkudziesięcioletnie i rośliny, które wykiełkowały wczoraj, że jest stary, młody i najmłodszy jednocześnie. Wszystko, co się w nim znajduje, składa się na pewną wartość nadrzędną: całość. Wypływa stąd zresztą również egzystencjalna nauka, bo metafora ta nadaje sens rzeczom, które zazwyczaj ignorujemy. Opętany faustycznym mitem „pełni”, poszukujący intensywności w relacjach ze światem i słów dla niej, Iwaszkiewicz osiągnął tylko dostępną śmiertelnikom „całość”. Czy wielu mamy pisarzy, którzy potrafili tę przygodę przeżyć i o niej opowiedzieć?
Nazywano go „poetą dla poetów” i chyba była to słuszna intuicja. Choć znajdą w tym lesie nieprzeliczone bogactwo polonistyczni „badacze owadzich nogów” („grzesznicy, pośród których ja jestem pierwszy” 1Tym 1,15) – dzieło Iwaszkiewicza odsyła czytelnika zawsze do komunikacji z samym sobą, tej prawdziwej wartości literatury. W taki sposób należy chyba tłumaczyć fenomen jego popularności, nie tej liczonej nakładami książek, tylko skromniejszej i trwalszej, wynikającej z faktu, że typ wrażliwości i melancholijnego pesymizmu pisarza okazuje się współgrać z rzeczywistością wewnętrzną wcale niemałej grupy ludzi. To można jeszcze wyjaśnić. Trudniej natomiast zrozumieć, jak było możliwe, że pisarz tak jednoznacznie pesymistyczny, o tak sceptycznej ocenie ludzkich spraw, zyskał tak znaczny wymiar oficjalności. A raczej wyjaśnić to można tylko sprzecznością, w jakiej Iwaszkiewicz trwał, pisząc swe „księgi dnia” i „księgi nocy”, i będąc jednocześnie człowiekiem czynnym, afirmatywnie nastawionym do świata. Psychika, typ psychiczny, ścierały się w nim z naturalnym instynktem życia, stając się katalizatorem twórczości. Bez „myślenia przeciwko sobie”, jakie uprawiał właściwie od swego pierwszego dziecinnego wiersza (Kitka bzu opowiada o tym, że miłości nie ma), nie mogłyby zyskać swej temperatury doświadczenia wewnętrzne jego bohaterów oraz konfesje poetyckie i diarystyczne samego pisarza. Szczęście (czasem tylko pragnienie szczęścia, czasem jego wspomnienie) podszyte było i opłacone równie namiętnym cierpieniem i zwątpieniem.
Każdy nieszczęśliwy pisarz jest nieszczęśliwy na swój sposób i zwątpienie Tołstoja odnosiło się do form ludzkiego życia, do których pisarz ze Stawiska świetnie się przyzwyczaił, nie zaś do samej istoty egzystencji. Podobna natomiast była umiejętność obu pisarzy zachwytu wyabstrahowanymi chwilami owej egzystencji. Takimi, jakie Iwaszkiewicz wylicza na przykład w liście do Leszka Herdegena, pisząc jesienią 1954 roku: „[…] Marzę o słocie, spokoju i pisaniu, o warzeniu samemu sobie herbaty i o czytaniu zupełnie abstrakcyjnych książek, np. życiorysu króla Jakuba I – po rewolucji. […] Poza tym bardzo tęsknię do muzyki, jakiejś takiej oderwanej, intymnej, przenikliwej muzyki, jakiej się zawsze chce słuchać w jesieni. Pisałbym takie różne wiersze – jak «bilety tramwajowe» […], w ogóle chciałbym trochę pożyć w ziemskich abstrakcjach, zanim ostatecznie się wyabstrahuję”. Zdania te, które mogłyby być fragmentem listu Myszyńskiego ze Sławy i chwały lub Eleutera do Felicji, narrator Sérénité mógł napisać je do Agaty bądź mógłby to być zapis w dzienniku pisarza, są doskonałym (również dlatego, że wybranym dość przypadkowo) dowodem przenikania się życia i dzieła, karmienia się tej literatury życiem, ich ścisłego związku. Dlatego tak irytowały Iwaszkiewicza stawiane w okresie, w którym powstał cytowany list, zarzuty o „oderwanie od życia”. Rozumiano to jako niechęć (a właściwie mówiąc niezdolność) do poruszania tzw. „aktualnych tematów”. Na szczęście nie trzeba dziś nikogo przekonywać, jak bardzo Iwaszkiewicz był związany z życiem na jego poziomie głębokim, jaki potencjał afirmacji i negacji potrafił w swej twórczości przekazać.
Rozmaite epoki literackie mają swój własny odcień pesymizmu, choć ideowe konstatacje sprowadzają się do stwierdzeń, które sformułował biblijny Eklezjasta czy Marek Aureliusz. W tym sensie Iwaszkiewiczowskie „księgi nocy” sięgają epoki modernizmu, pod której wpływem powstały pierwsze wiersze młodego autora Oktostychów. Mimo wielkiej wrażliwości na sferę doświadczeń inicjalnych, młody Iwaszkiewicz nie stał się piewcą młodości. Niezwykle szybko został „młodym-starym” (może był nim zawsze). W planie osobistym związało się to z wczesną utratą ojca i refleksją na temat jego niespełnionego życia, która była pierwowzorem jego konstatacji o ludzkim życiu. W planie literackim – z motywem przemijania, wywiedzionym z modernizmu właśnie, szczególnie głęboko odczutym już w wieku, w którym młody poeta nie miał jeszcze zbyt wielu danych do tego, by stwierdzić, że wszystko mija, choć obawiał się, że – jak napisał w oktostychu Oddech ziemi – „mija mnie szczęście”.
Sztuka Iwaszkiewicza rozwijała się, doskonaliła i dojrzewała po to, by dać najznakomitsze owoce w starości pisarza, która zresztą w jego subiektywnym odczuciu przyszła dość szybko, trwała długo i mało było doświadczeń zaawansowanego wieku, które zostały mu oszczędzone i nie znalazły swej transpozycji literackiej. Iwaszkiewicz miał talent starości. Pozornym tylko paradoksem jest, że podobnie jak innego „wielkiego starca”, tylekroć wspomnianego Tołstoja, zacząłem czytać go we wczesnej młodości, począwszy właśnie od późnych wierszy i prozy. (Iwaszkiewicza „młodego” odkryłem dopiero pisząc Inne życie). Im późniejszych, tym lepiej, bo nie pociągał mnie ich poziom artystyczny, tylko ładunek egzystencjalny, jakiego w tym dziele szukałem, a jeśli przyjmiemy tę perspektywę, z biegiem czasu ciężar gatunkowy utworów pisarza ze Stawiska rósł, niezależnie od ich walorów literackich.
Oglądałem kiedyś w Stawisku rękopisy wierszy składających się na ostatni tom Iwaszkiewicza, wydaną pośmiertnie Muzykę wieczorem, niewielkie kartki z notesu z wierszami, skreślonymi od razu w ostatecznej formie charakterem pisma, który w latach siedemdziesiątych nieco zatarł się, jakby rozciągnął. Przypomniałem sobie wtedy, że kilkanaście lat wcześniej przepisałem na maszynie wiersze z tego tomu, wypożyczonego z Biblioteki Publicznej w Hajnówce, myśląc, że książki tej nigdy nie będę miał. (Wydana tylko raz, jest do dziś dość rzadka). Zrobiłem więc z niej sobie, jeszcze przed epoką kserografu, własną prywatną książeczkę. Jeśli zaś o epoki chodzi – była to epoka debiutu poetów „bruLionu”, wypominków „kaskaderów literatury” i „spornych postaci literatury współczesnej”, spóźnionej ofensywy beat generation w czasopismach literackich. Dlaczego w tych okolicznościach siedemnastolatek przepisywał wiersze „starego poety” – to dość tajemnicza sprawa. Nie potrafię tego wyjaśnić inaczej, jak tylko pociągiem do starości, jaki odczuwają czasem ludzie bardzo młodzi, nie bez zaskoczenia odnajdując w tym odmiennym egzystencjalnym stanie bliskie im pytania, zadawane z tą samą temperaturą i tym samym poczuciem niewiedzy. Ktoś, kto zaczyna żyć, zwraca się do tego, kto przeszedł już tę drogę. A to również znaczy, że choć życie z literaturą składa z różnych epok i doświadczeń, pisarstwo Iwaszkiewicza stanąć w nim może na początku i na końcu.
Spotkać Iwaszkiewicza. Nie-biografia, red. Anna Król, Warszawa 2014.